Przejeżdżamy drogą szybkiego ruchu i znajdujemy się w małej miejscowości o nazwie Degache, która słynie z oaz. Wysiadamy z autobusu i przesiadamy się do dorożek, ponieważ prowadzą do niej bardzo wąskie uliczki. Dorożkami "kierują" młodzi ludzie, niestety nie mówią po angielsku nic więcej oprócz przywitania: "Hello!" i pytania: "Okay?". Po 15 minutach drogi docieramy na miejsce i możemy podziwiać przepiękne palmy daktylowe i bananowe.
O ile w Polsce daktyle mi nie smakują, bo są po prostu ... suche jak wióry (chyba, że źle trafiłam!) o tyle w Tunezji smakowały cudownie. Przywiozłam trzy pełne pudełka formatu A5 kupione w sumie za 8 złotych i ... nie zostały nawet same opakowania Wszystkie zostały zjedzone (oczywiście daktyle!) - nawet przez domowników o specyficznych upodobaniach kulinarnych.
W oazie spotykamy mężczyznę, który prezentuje nam
swoje niewątpliwe umiejętności polegające na wspinaniu się na palmę i
wykonywanie różnych akrobacji. Niby nic dziwnego, ale ... ma on 77 lat,
do tego oplątuje się nogami, macha i krzyczy akcja! Oby każdy z nas w
wieku 77 lat był w stanie wspiąć się na palmę :) Przez cały wyjazd towarzyszy nam przewodnik - niesamowity gawędziarz
opowiadający nam o ciekawostkach dotyczących życia w Tunezji, historii i
kulturze kraju. Przewodnik (nazywany przez sporą grupę osób
kierownikiem) przez 5 lat studiował w Polsce przez co bardzo biegle
mówił po Polsku, znał polskie zwyczaje i żarty bardzo szybko zintegrował się z grupą i pozwolił na przyswojenie nam wiedzy w sposób miły i przyjemny.
Dalsza podróż kontynuowana będzie jeepami - ten moment wycieczki był moim zdaniem najlepszy! Szczegóły już wkrótce! :)
Dalsza podróż kontynuowana będzie jeepami - ten moment wycieczki był moim zdaniem najlepszy! Szczegóły już wkrótce! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz